Jego pierwsza książka „Słupnik” to zbiór opowiadań, których większa część akcji rozgrywa się u podnóża Gór Sowich. Po roku nadszedł czas na „Ćmę” – również osadzonej w tej miejscowości. To on pokazuje czytelnikom, że w tym, co nas otacza, może czaić się zło – paskudna, przerażająca ciemność. O książce, strachu i ćmach rozmawiam z Jakubem Bielawskim! Zapraszam.
Ewa Czuban: „Ćma” jest mieszanką powieści grozy, weird fiction, może trochę dramatem – przynajmniej ja ją tak odbieram. Powiedz proszę, czy decyzja o takim połączeniu gatunków była zaplanowana, czy może „wyszło samo z siebie”?
Jakub Bielawski: Bardzo chciałem, żeby „Ćma” była pewną mieszanką. Zależało mi na społecznym, czy może (o ile to oczywiście nie jest porównanie na wyrost) socjologicznym charakterze opowieści. Jak się domyślam tutaj łapiemy się oboje pod ten dramat z pytania? Co do grozy, czy weirdu, to też raczej kierunek był wyraźny, bo w takich klimatach chyba czuję się najpewniej, a i wydawnictwu chyba o taką otoczkę chodziło kiedy zaproponowano mi współpracę.
Warstwa socjologiczna, jak i sposób funkcjonowania czy zmiany w niej zachodzące, w Twojej powieści zostały świetnie uwypuklone. I tak, w tym miejscu chyba zahaczamy o wcześniej wspomniany dramat, bowiem życie Twoich bohaterów wcale nie jest usłane różami… Już sam opis wydawcy mówi, że „ludzie umierają na życie”…
Wychodzi na to, że chyba nie umiem opowiadać jakichś krzepiących, pozytywnych historii. Za co się nie złapię to dramat, smutek, umieranie. Moje pierwsze opowiadanie też takie było. Chyba muszę się nauczyć pisać o czymś dobrym. Jeśli chodzi o ten opis to muszę wyznać, że nie znalazłem zdania, które lepiej mogłoby opisać los ludzi uwięzionych w rzeczywistości, która z różnych przyczyn ich przerosła. Chyba siadło mi to zdanie w opisie ”Ćmy”. Jak myślisz?
Oj tak. Ludzie w „Ćmie” zdają się błądzić we mgle rzeczywistości, która z każdym kolejnym dniem staje się dla nich bardziej przytłaczająca. Ta swoista agonia przeszłości wciąż gdzieś wybrzmiewa, zalewając wszystko swoją obślizgłą powłoką. Zdaje się, że do tej społeczności nie dochodzą nawet promienie słoneczne… Jednak są momenty, które tchną nutą radości i nadziei. Dramat, smutek, umieranie… Czy nie sądzisz, że taka tematyka jest w tej chwili na topie? Odbiorcy chcą czytać taką literaturę, wgryzać się w nią. Może wówczas patrzą na swoje własne życie inaczej? Wydaje mi się, że im więcej tej szarości, tym bardziej docenia się te malutkie kolorowe barwy, wszak twoi bohaterowie łapią takie ułamki szczęścia…
Czy jest na topie? Nie wiem, ale na pewno w moim przypadku zdecydowanie dominuje podobna tematyka jeśli chodzi o czytane czy słuchane książki. Może tu chodzi o transgresję? Albo to reakcja na zalew ”fajności”, którymi bombardują nas znajomi w social mediach? Wiesz, samorozwój, coachingi, „sky is the limit”. Może musimy odreagować? Telewizja czy wiodące portale internetowe też raczej kipią od tych „wiecznie białych, zadowolonych z siebie uśmiechów”.
To prawda, większość ludzi skupia się na pokazaniu radości. Ja jednak uważam, że smutek jest bardzo potrzebny, działa czasem oczyszczająco. Jednak… Spróbujmy puścić wodzę wyobraźni i osadźmy Twoich bohaterów w kolorowym zakątku, gdzie nie ma miejsca na zgorzkniałość. Każdy wręcz tryskałby szczęściem i emanował dobrobytem… Jak myślisz, co by z tego wyszło?
Moje życie XD
A tak na poważnie to chyba bardzo trudne pytanie. Chyba bez tego całego syfu nie byłoby Niny, Kai, ani ich bliskich. Byłyby tylko kukiełki z imiennymi plakietkami na czołach. Może złożylibyśmy coś na wzór „Beverly Hills, 90210” w Konstancinie? Nie wiem, chyba jednak mam trochę za ciasny umysł.
Spotkałam się kiedyś ze stwierdzeniem, że to bohaterowie łapią za ster fabuły, prowadząc ją i tworząc. Co o tym myślisz? Czy tak w istocie jest? Czy postacie wyszły poza ramy, które im nałożyłeś, zanim jeszcze narodziły się na kartach powieści?
Zarys fabuły, w tym losy postaci aż do samego końca opowieści, miałem już w głowie od pierwszych rozdziałów. W zasadzie to jeśli chodzi o tę warstwę powieści to niewiele się zmieniło poprzez cały proces twórczy. Pozwalałem sobie na swobodę przy budowaniu napięcia w tych bardziej „topograficznych” fragmentach. Tutaj co rozdział właściwie wskakiwała mi jakaś nowa „miejscówka”.
Inaczej nieco ma się rzecz w przypadku mojej nowej, ciągle pisanej powieści. Tutaj wiem tylko o kim chcę opowiadać i jak to się wszystko skończy. Reszta to już jest to wspomniane „łapanie za ster fabuły” i „życie własnym życiem”. Chociaż muszę dodać, że w wypadku „Dunkela” korzystam też z materiałów źródłowych, albo opracowań i często inspiruję się autentycznymi historiami.
Uchylisz nieco rąbka tajemnicy w sprawie „Dunkela”?
Nie ma problemu. Mamy rok 1945, w zasadzie jego końcówkę, Ziemie Odzyskane i czworo bohaterów, którzy w różnych okolicznościach znaleźli się w okolicach miasteczka Reichenbach. Są w różnym wieku, mają różne doświadczenia, ale łączy ich coś co wymyka się racjonalnemu poznaniu. Postawiłem na pewien zabieg narratorski, czas pokaże czy była to decyzja trafiona, który to spaja tych kilka mniejszych historii w jedną opowieść. Myślę, że w ten sposób wstrzeliłem się w estetykę kinowego (książkowego?) teasera.
Zarys brzmi obiecująco i intrygująco zarazem. Nie pozostaje mi nic innego, jak trzymać kciuki za owocną pracę! Dlaczego zdecydowałeś się pójść w tematykę powojenną?
Historia mojej rodziny, moich rodzinnych stron to historie powojennego chaosu i trwogi. O tym słuchało chyba każde dziecko wywodzące się z powojennych przesiedleńców. Przeczytałem świetną i wstrząsającą książkę „Wielka trwoga” prof. Marcina Zaremby i wtedy pomyślałem, że muszę o tym napisać, że muszę oddać moim dziadkom i babciom historię, która im się należy.
Wspominasz o roku 1945, w “Ćmie” fabuła osadzona jest w nieco “nowszych” latach, jednak wciąż jest to początek XXI wieku. Zdradzisz, jak wspominasz tamten okres?
Na tę chwilę przekroczyłem granicę ⅓ całości w związku z czym jeszcze trochę pracy mi zostało, ale za wsparcie serdecznie dziękuję, ciężko się pisze o tym powojniu, zwłaszcza w wymiarze emocjonalnym.
„Ćma” jest poniekąd wypadkową moich wspomnień i doświadczeń, a także moich bliższych i dalszych przyjaciółek czy koleżanek. Na szczęście nas nie zaczepiał żaden Nocny Łowca, ale też bywało ciekawie.
Było, bywało różnie. Na pewno nie idealizowałbym tej swojej chmurnej-durnej młodości, ale też i w cień nie ma się po co zagłębiać. Zwyczajne życie zwyczajnego dzieciaka z Polski prowincjonalnej.
“Na szczęście nas nie zaczepiał żaden Nocny Łowca” – skoro już przy tym jesteśmy… Jak odniesiesz się do zjawisk paranormalnych, nadprzyrodzonych? Czy według Ciebie złe duchy istnieją, mogą czaić się gdzieś we mgle?
Bardzo bym chciał, ale nie umiem. W tym aspekcie jestem do porzygu racjonalny. To chyba nie świadczy o mnie najlepiej jako o autorze grozy, ale nic na to nie poradzę. Widzę na co dzień dużo syfu, dużo ludzkiej podłości i myślę, że to wystarczy. Wiesz, świat to piekło, ludzie to diabły, te sprawy…
Chociaż, może powinienem dodać coś jeszcze, od dzieciaka próbowałem innym opowiadać o jakichś „strachach”, o duchach gdzieś tam straszących, o trollach w dawnym pałacowym parku. Różnie to wychodziło, ale patrząc z perspektywy wydanej niedawno „Ćmy” myślę, że na złe mi to nie wyszło.
Myślę, że wyszło bardzo dobrze 😉 Dlaczego chciałbyś wierzyć w byty nadprzyrodzone? Czy nie dopuszczając do siebie myśli o duchach i zjawach, nie jest „bezpieczniej”, spokojniej?
Bo myślę, że tak byłoby łatwiej, mógłbym część mych wątpliwości względem siebie i innych przelać na jakieś złowrogie byty. Tymczasem jedynymi złowrogimi bytami jesteśmy my sami.
Gdybyś miał wejść w skórę którejś postaci przez Ciebie wykreowanej to kto by to był?
Niestety, ale chyba znów będę mało konkretny, bo mógłbym wskazać obie główne bohaterki, Kaję i Ninę. Obu dałem coś od siebie. Choć, jeśli mam być szczery, to przy zachowaniu odpowiednich proporcji, będzie to Nina. Ale najpewniej moi znajomi wskażą Chałkę.
Mówiliśmy o tym, że w „Ćmie” kreujesz dość posępny obraz rzeczywistości – mglisty i duszny. Jak Ty odbierasz to, co Cię otacza?
Jestem pesymistą, ponurakiem, ale mało kto chce to dostrzec, przynajmniej na co dzień. W książkach widać to nieco lepiej. Fascynuje mnie entropia, bylejakość, dziadostwo. Szukam tego w otaczającej mnie rzeczywistości i siłą rzeczy później uwypuklam w książkach. Moja szklanka jest nie tylko w połowie pusta, ale w dodatku brudna i nadtłuczona.
Mówisz, że jesteś pesymistą… A jak wygląda u Ciebie kwestia strachu? Czym on dla Ciebie jest?
W skrócie: nieodłączną częścią życia. Boję się wielu rzeczy, wielu zjawisk. Boję się konsekwencji tego co robię i tego co robią inni, na przykład moi bliscy, albo podopieczni. Znamy się ze strachem bardzo dobrze, często się widujemy.
Zdawać by się mogło, że wszystkie ludzkie motywacje mają w sobie zalążek strachu, podszyte są różnymi lękami – sam zresztą mówisz, że boisz się choćby konsekwencji tego, co robisz. Myślisz, że można nauczyć się żyć ze strachem, “zaprzyjaźnić” się z nim?
Chyba nawet trzeba, inaczej chyba nie da się żyć. Nie twierdzę, że życie jest najlepszym co nam się przydarza, ale skoro już się w nie bawimy to z tymi naszymi demonami musimy się zaprzyjaźnić, jakoś je oswoić. Inaczej to będzie mordęga.
W najnowszym numerze „Pisma” jest obszerny artykuł poświęcony oswajaniu się ze strachem za pomocą choćby literatury grozy. Żyjemy w ciekawych czasach, prognozy nie nastrajają zbyt optymistycznie. Nasze lęki nabierają namacalnych kształtów i chyba nie mamy już dokąd przed nimi uciekać. Może w tym tkwi największa siła szeroko rozumianej literatury grozy, ona oswaja nas ze strachem w sposób kontrolowany, niemal komfortowy. W ten sposób przygotowuje nas do życia.
Jak tak teraz patrzę na tę moją odpowiedź to nie mogę wyjść z podziwu jak jasno błyszczę odbitym światłem ludzi mądrzejszych.
Mam dość podobne stanowisko do Twojego: trzeba nauczyć się żyć z własnymi demonami, inaczej każdy dzień stanie się utrapieniem. Choć sam temat lęku jest dość specyficzny, czy raczej skomplikowany – wszak nie każdy lęk jest taki sam. Niektórzy wręcz poszukują go, co słusznie zauważasz, choćby w literaturze. Idąc tym tropem… czy uważasz, że trafnym będzie stwierdzenie, że to właśnie lęki determinują nasze życie, decyzje?
Jestem o tym przekonany. Mówimy, że potrzeba jest matką wynalazków, ale zapominamy chyba, albo i nie chcemy pamiętać, że te potrzeby są często podyktowane właśnie strachem, poczuciem zagrożenia. Ostatnia wielka, przeokropna wojna światowa i towarzyszące jej ludzkie spotwornienie wyrosła i karmiła się przeróżnymi lękami, fobiami. Dzisiaj nie jest lepiej, ludzie masowo uciekają z terenów zagrożonych wyjałowieniem. W panicznym strachu rzucają się na niebezpieczne wody Morza Śródziemnego w byle jakich pontonach, w dziurawych kapokach. A w Europie miliony przerażonych ludzi obserwuje ten nowy „najazd ludów morza” i zastanawia się jak zmieni się ich życie, ich rzeczywistość. Politycy mówią o upadku Europy, o zmierzchu jej wartości. Za tym wszystkim stoi strach. Czy nam się to podoba czy nie, jesteśmy jego zakładnikami od narodzin aż do śmierci.
Strach zazwyczaj kojarzony jest z czymś negatywnym – jak już ustaliliśmy: pcha ludzi do “rzucania się na niebezpieczne wody”. Czy uważasz, że można wyciągnąć z niego coś pozytywnego, przekuć strach w zaletę?
Ja na przykład dzięki niemu mam okazję dorobić do nauczycielskiej pensji pisząc kolejne książki.
Dzięki strachowi żyjemy, nie włazimy (zazwyczaj) na łamliwe drzewa, nie wkładamy głów w paszcze większych od nas drapieżników (zazwyczaj). Pod tym względem strach jest naszym gwarantem przetrwania. Nie jestem psychologiem i niestety nie umiem tego naukowo uargumentować, ale myślę, że nasz rozwój byłby dużo wolniejszy, jeśli w ogóle moglibyśmy mówić o jakimś rozwoju. Ten wredny głos z tyłu głowy chyba chce żebyśmy mimo wszystko przetrwali, w końcu jest pasożytem i na nas żeruje.
To chyba jego kwintesencja – jednych paraliżuje, innym daje kopa do działania…
No tak, najgorsze jest to, że tak naprawdę nigdy nie możemy być samych siebie pewni. Trochę to smutne, ale alternatywy nie ma. Musimy żyć z tą niepewnością.
Niepewność… W Twojej książce często się przewija. Zalewasz nią nie tylko bohaterów, ale i czytelnika. Jak choćby we fragmentach, kiedy protagonistki zaczynają dostrzegać ćmy z trupią czaszką na skrzydełkach. Czy ćma, jako owad, jest dla Ciebie czymś symbolicznym?
O tak i to w wielu wymiarach. Co innego oznacza ćma dla Jakuba-autora, co innego dla Kuby-nieautora. Nie tylko owadzi wymiar tego słowa mnie ujmuje. Ćma to przecież też mrok, nadciągająca noc. Można kogoś przyćmić, można zaćmić. A jeśli jeszcze dodamy XIX-wieczne znaczenie tego słowa w kontekście pewnej grupy kobiet… Powiedzmy, że robi się całkiem ciekawie.
Te owady są bardzo ciekawymi osobnikami, mam wrażenie, że niedocenionymi. Choć przyznam, że gdy ćma chce zwiedzić moje mieszkanie, trochę mnie to paraliżuje. Po lekturze Twojej książki to już w ogóle najchętniej opuściłabym pokój.
Musisz po prostu sprawdzać czy mają trupie główki na grzbiecie. Jeśli nie to spoko, nie trzeba uciekać.
W “Ćmie” znaleźć można mroczne grafiki autorstwa Macieja Kamuda. Czy był to Twój pomysł, aby je zamieścić?
Wydawnictwo zaproponowało zilustrowanie „Ćmy”, a ja z ogromną przyjemnością zgodziłem się z tym pomysłem, zwłaszcza kiedy dowiedziałem się kto będzie odpowiadał za oprawę graficzną. Pan Maciej wymyślił tę konkretną formę ilustracji, żadnych scen tylko okoliczne widoki, taki trochę horror krajobrazowy. Kupił mnie tym od razu. Kiedy teraz patrzę na to moje najmłodsze dziecko w tej eleganckiej oprawie to myślę, że lepiej nie mogłem trafić.
Całość prezentuje się fantastycznie! A pomysł z ilustracjami trafiony w dziesiątkę. Ciekawi mnie, jak wygląda Twój proces twórczy – czy odcinasz się od całego świata, zamykasz w czterech ścianach, pracujesz w ciszy, czy może słuchasz muzyki?
Umiem pisać niemal wszędzie, w pociągu, w bibliotece szkolnej podczas „okienek” czy w pralni (tam z resztą skończyłem pisać „Ćmę”). Potrzebuję tylko słuchawek. To jedyna moja pisarska fanaberia, układam sobie playlisty pod pisanie danej książki i jej konkretnych fragmentów. Oczywiście najlepiej pracuje się w jakimś przyjaznym środowisku, ale jeśli mam muzykę to reszta schodzi na dalszy plan.
Jaka muzyka towarzyszy Ci zatem podczas pisania?
Głównie ścieżki dźwiękowe z filmów i gier video. „Ćma” na przykład była pisana w oparach twórczości Mikołaja Stroińskiego i Arkadiusza Reikowskiego. Przy pracy nad „Dunkelem” wspomagam się natomiast Bartoszem Chajdeckim i duetem Ellis i Cave.
Która scena z “Ćmy” była dla Ciebie najtrudniejsza do napisania, a którą najbardziej zapamiętałeś? (bez spojlerów
)
Ciężko tak będzie bez spoilerów więc umówmy się, że posłużę się symbolami. Długo zastanawiałem się jak ugryźć scenę z czereśniami. Nie chciałem popaść w śmieszność, w infantylność, ani nie przegiąć w drugą, ordynarną stronę. Postawiłem na pewne niedomówienie. Ciekaw jestem jaki jest efekt, powiesz mi?
Trochę ryłem też przy jednej z końcowych scen, tej z workami. Mocno zastanawiałem się nad dialogiem, nad każdym niemal słowem. Chciałem, żeby nie było patosu z jednej strony, ale z drugiej liczyłem na wywołanie emocji. I tutaj ponownie muszę się zwrócić do Ciebie z prośbą o opinie.
Powiem szczerze, że osobiście bardzo lubię niedomówienia – taką niejednoznaczność, gdzie muszę wysilić trochę umysł, aby “połączyć kropki”, zastanowić się nad treścią, może dojść do jakiejś konkluzji czy zwyczajnie zadać sobie pytanie “co autor miał na myśli”. Oczywiście, gdy fabuła poprowadzona jest w sposób, który finalnie łączy wszystkie punkty również jestem usatysfakcjonowana, tym bardziej, gdy gdzieś w trakcie czytania miałam rację, co do przypuszczeń. Myślę, że postawienie, w przypadku “Ćmy” na taką formę jest bardzo dobrym posunięciem – treść staje się wówczas niebanalna, podobnie jak niektóre wyjścia fabularne, czy wybrzmiewające zdarzenia. Domyślam się jednak, że nie każdemu czytelnikowi taki zabieg się spodoba. A skoro już przy tym jesteśmy – jak radzisz sobie z krytyką? Jak wyglądałaby Twoja odpowiedź, gdyby czytelnik napisał “Kuba, weź już nic nie pisz, tego nie da się czytać!”
Kiedy zaczynałem się bawić w pisanie opowiadań założyłem „blog paraliteracki” i jedyny komentarz jakiego się doczekał brzmiał mniej więcej właśnie tak. Cóż mogę powiedzieć? Było mi przykro, byłem rozgoryczony, że jak to!? jak mam nie pisać!? To aż takie gówno jest? A potem napisałem kolejne opowiadania, i kolejne, i kolejne, a potem przytrafiła mi się „Ćma” i oto jesteśmy!
Krytykę biorę sobie do serca, staram się ją uwzględniać w swoich kolejnych tekstach. A że przy okazji to boli? Generalnie całe moje istnienie mnie boli, w tym kontekście jeszcze jedna szpileczka nie zmienia wiele.
Ból istnienia – rzadko kiedy zdarza się, aby ktoś mówił o tym wprost. Odnoszę wrażenie, że częściej przywdziewamy maski radości, zdejmując je tylko wtedy, gdy zapada noc i pozostajemy sami ze sobą. Tutaj znów odniosę się do „Ćmy” – dotykasz w niej dorosłości, dojrzewania, jednak wszystko to ginie w czerni. Czy uważasz, że etap wkraczania w dorosłość jest w jakiś sposób naznaczony ciemnością?
Bycie smutasem może być cool, kiedyś było. Typ bajroniczny, werteryczny, te klimaty. Wszystko dla wizerunku.
Dzieciństwo to zawieszenie w teraźniejszości, w słodkim, nieco zwierzęcym bytowaniu. Kiedy zaczynamy sobie uświadamiać złożoność świata, nieuchronność śmierci, zwycięstwo entropii, wtedy orientujemy się, że właśnie przeszliśmy na drugą stronę lustra i nie ma powrotu. Niezbyt to miła perspektywa, stąd pewnie ta dosłowna i bardziej symboliczna czerń w nastolatkach.
Dużo w tym racji… Wszak nie bez powodu bywają chwile, w których chcielibyśmy powrócić do tych beztroskich chwil. Co według Ciebie jest najważniejsze w powieści? Bez czego ta nie miałaby racji bytu?
Literki XD A na poważnie to nie wiem. Chyba każda powieść rządzi się po trosze swoimi prawami. Niby istnieją pewne zasady w kwestii budowania fabuły, kreacji bohaterów i tak dalej, ale przecież trafiają się powieści, które potrafią zachwycić bez tego, a nawet wbrew tym zasadom. Jedyne co przychodzi mi na myśl to, wiem, że zabrzmi to jak banał, ale pal sześć, biorę to na klatę, jedyne co przychodzi mi na myśl to po prostu pomysł, ciekawy pomysł, który już nie mieści się w głowie i musi znaleźć gdzieś ujście.
Chyba nie jestem najbardziej kompetentny w tych tematach warsztatowych.
Literki to podstawa, bez nich ani rusz 😉 Dobry pomysł również jest połową sukcesu. Moim zdaniem liczy się również wykonanie. Można mieć świetny plan, jednak gdy nieumiejętnie poprowadzimy fabułę, skutek może być odwrotny. I nie mówię tutaj o wyszukanym stylu, bardziej o kwestii spięcia wszystkiego ładną klamrą. Jakie jest największe Twoje marzenie?
Nie wiem, to bardzo trudne pytanie. Ja chyba nie mam marzeń.
Czy jest coś, co chciałbyś powiedzieć czytelnikom bloga?
M to bardzo fajna litera.
Gdybyś miał możliwość postawienia się na miejscu czytelnika, który jest świeżo po lekturze “Ćmy” – jakie pytanie byś sobie zadał? I oczywiście proszę odpowiedz na nie.
Czy będzie kontynuacja? Może będzie. Ewentualnie: Dlaczego tak bardzo nie lubisz ludzi? I odpowiedź: Ja ich uwielbiam dokładnie takich jakimi są.
Serdecznie dziękuję za poświęcony czas i rozmowę!
To ja dziękuję.
Jakub Bielawski: Pierwszą książkę napisał w wieku 27 lat (zbiór opowiadań „Słupnik”), aktualnie ma ich 28. Lubi przeliczać swój wiek na psią miarę, ale powiedziano mu, żeby już przestał. No i przestał. Pisarzem raczej bywa, na co dzień nauczyciel i edukator muzealny. Zasadniczo ponury typ, szkoda tylko, że mało kto to zauważa. Gdyby mógł zostałby kotem, takim domowym piecuchem. Wychował się w cieniu Gór Sowich, brak jodu i witaminy D3 w organizmie próbuje powetować sobie zarażaniem innych swoim egzystencjalnym niepokojem.