Zadebiutował w 2015 roku powieścią osadzoną na jego rodzinnej Suwalszczyźnie. „Gałęziste”, jako powieść grozy, znalazły się w finałowej czwórce walczącej o Nagrodę Polskiej Literatury Grozy imienia Stefana Grabińskiego. Książka ta zdobyła również „Złotego Kościeja”. O zjawiskach paranormalnych, horrorze oraz stand-upie rozmawiam z Arturem Urbanowiczem. Zapraszam!
Ewa Czuban: Rozpoczniemy nieco niekonwencjonalnie, jednak bardzo ciekawi mnie Pańska odpowiedź… Jaka byłaby Pana reakcja, gdyby to Pan był na miejscu policjantów, tzn, gdyby zobaczył Pan spopielałe ciała ludzi, które następnie giną pod stertą gruzu z zawalonego domu?
Artur Urbanowicz: Policjanci w pierwszej kolejności podchodzą do swojej pracy racjonalnie i nie szukają nadprzyrodzonych przyczyn zgonów, do których są wzywani. To nas różni, bowiem ja wierzę w zjawiska paranormalnie. Wierzę i się ich boję. Nigdy nie namówi mnie Pani na przykład na wywoływanie duchów. Znalazłszy się w opisanej sytuacji, mając z tyłu głowy inne ponure historie, jakie wydarzyły się w wiosce i nadnaturalne pogłoski, które po niej krążą, w pierwszej kolejności na pewno bym się zaniepokoił. Po drugie – błogosławiłbym fakt, że robotę z ciałami mieliby odwalić technicy i lekarze sądowi, ja zaś nie musiałbym ich dotykać. Gdyby jednak zdarzyło się inaczej, obchodziłbym się z nimi niezwykle ostrożnie – w końcu nie wiemy, co przydarzyło się tym ludziom, może mamy tu do czynienia z jakąś nietypową, zaraźliwą chorobą? Co do samej katastrofy budowlanej – na pewno odrzuciłbym hipotezę, że to zbieg okoliczności, natomiast trudno byłoby mi rozstrzygnąć, czy brały w niej udział osoby trzecie. Przyjąłbym raczej, że jedno i drugie – tajemnicza śmierć staruszków i runięcie budynku – wynikło z tej samej przyczyny, ale jakiej? Kto to może wiedzieć? Jakieś promieniowanie? Czy może jednak zła energia, która zagnieździła się w wiosce? Tak czy inaczej wniosek nasuwałby się jeden – wiać stamtąd gdzie pieprz rośnie!
Och, nigdy w życiu nie podjęłabym się wywoływania duchów, a tym bardziej nie namówiłabym do tego nikogo! Jakiekolwiek anomalie, dziejące się w moim otoczeniu, mrożą mi krew w żyłach… W obliczu nieznanego staramy się wyjaśnić sytuację jak najbardziej logicznie. Raczej nie przyjmujemy do wiadomości, że mogły w tym maczać palce siły nieczyste. Czy uważa Pan, że ludzie powinni z większą świadomością podchodzić do takich zjawisk? Nie starać się ich tłumaczyć, a przyjąć takimi, jakie są?
W Pani pytaniu zawiera się swoisty paradoks, bowiem częściej określamy osobę “świadomą” nie wtedy, kiedy wierzy w takie rzeczy, lecz właśnie w przeciwnej sytuacji – kiedy nie wierzy. To wierzący coraz częściej określani są, jako zabobonni, zacofani, zaślepieni i głupi. Akurat ja stanowię mieszkankę wybuchową, bowiem, pomimo zamiłowania do pisarstwa, a więc skrajnie humanistycznej dziedziny, jako matematyk z wykształcenia podchodzę do otaczającej mnie rzeczywistości do bólu logicznie. Wydawałoby się, że stanowię idealny materiał na ateistę, lecz nie przeszkadza mi to wierzyć, że istnieją nad nami byty wyższego rzędu – wielokrotnie od nas mądrzejsze i o większych możliwościach. Dlaczego? Już w “Gałęzistym”, mojej pierwszej powieści, pisałem, że jeżeli ktoś próbuje ogarnąć taką istotę ludzkim umysłem, popełnia błąd już na starcie, z założeniach, bowiem zakłada, że można ją opisać, zmierzyć, zbadać, zaklasyfikować, zapędzić w kozi róg przy pomocy ludzkiego postrzegania świata. A to błąd. To tak, jakby mrówki próbowały ogarnąć umysłem nas, jakby próbowały nas przechytrzyć. Nie udało i nie uda im się to, dziwnym trafem to my dalej panujemy nad tą planetą.
Cóż, jako osoba znajdująca się po określonej stronie barykady, uważam oczywiście, że powinniśmy przyjąć do wiadomości istnienie tych zjawisk, lecz nikogo nie będę przekonywał na siłę, nie należę również do ludzi, którzy dają do zrozumienia osobom o innych poglądach, że są kimś gorszym. To indywidualna sprawa każdego z nas, w co wierzy, a w co nie wierzy, i o ile nie robimy z tego powodu krzywdy sobie nawzajem, każdy ma do tego prawo. Popuścić hamulce mogłem za to na kartach powieści. Tam, w prologu „Inkuba”, odniosłem się do tej kwestii trochę prowokacyjnie. Chodzi mi o fragment: “Nie wierzysz w takie rzeczy? W takim razie mam propozycję: podpisz świadomie cyrograf, tu i teraz, własną krwią. Zadeklaruj w nim, że oddajesz się we władanie diabłu. Na zawsze, bez możliwości odwołania. Co ci szkodzi? W końcu według ciebie nie ma się czego bać!”. Takie coś naprawdę zaproponowałem kiedyś swojemu przyjacielowi, który jest ateistą. Nie poszedł na ten układ. Nie oznacza to jednak, że dalej nie cenię i nie podziwiam go jako człowieka.
To bardzo słuszne, co Pan zauważa – rzucając komuś swego rodzaju wyzwanie gdzieś z tyłu głowy, może zapalić się lampka ostrzegawcza. Można zatem sądzić, że mimo wszystko przerażają nas takie zjawiska – czy w nie wierzymy, czy nie. Jak Pan myśli, z czego wynika ten strach? Idąc dalej i skupiając się na duchach… Jak to się mówi – umarli nie mogą zrobić nam krzywdy. A może jednak mogą?
Sądzę, że strach wynika z jakiejś pokracznej wersji zakładu Pascala, którą każdy, nawet ateista, ma głęboko zakorzenioną w podświadomości. Klasyczny zakład Pascala mówi: lepiej wierzyć, bo jeżeli Bóg nie istnieje, to wierzący nic nie traci, zaś jeżeli Bóg istnieje, to wierzący zyskuje. Czyli potencjalne wyniki tego zakładu dla wierzącego to 0 i 1. Natomiast niewierzący nic nie traci, jeżeli Bóg nie istnieje, lecz traci, gdy istnieje. Czyli jego potencjalne wyniki to 0 i -1. Zakład ten możemy przekształcić na sytuację z diabłem: jeżeli diabeł nie istnieje, to podpisując cyrograf nic nie zyskam, może poza satysfakcją. Ale jeżeli istnieje, stracę bardzo dużo. Wartość oczekiwana (pojęcie matematyczne) takiego rozkładu jest ujemna, niezależnie od prawdopodobieństwa wystąpienia wymienionych zdarzeń, jeżeli przyjmiemy, że dla obu jest niezerowe. Więc cyrografu w ogóle nie opłaca się podpisywać.
Odpowiedź na pytanie odnośnie do umarłych znowu zależy od tego, w co wierzymy. Sceptyk powie, że po umarłych nic nie pozostaje, więc nie mogą zrobić nam krzywdy. Wierzący z kolei będzie bał się zasnąć, twierdząc, że duch niedawno zmarłej osoby może odwiedzić go we śnie. Mój punkt widzenia w tej kwestii jest oczywisty, choć ja akurat nie mam problemów ze snem 🙂
Wspomina Pan o sceptykach. Z podobnymi ludźmi mamy do czynienia na kartach “Inkuba”. Może nie w odniesieniu do duchów, ale jednak. Nie każdy bohater bowiem wierzy w to, co rzeczywiście się dzieje. Nawet, gdy dzieje się to tuż przed jego nosem. Jakby już sama myśl była tak potworna, że nie da jej się znieść. Proszę powiedzieć, czy jakieś wydarzenie z Pana życia zyskało rangę nadprzyrodzonego, które tkwi w Panu do dziś? Czy coś spędzało Panu jednak sen z powiek, a sama myśl o tym po dziś dzień wywołuje paraliż?
Takie coś w moim życiu się wydarzyło i mówimy o naprawdę złej rzeczy, do której wolałbym nie wracać. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu. Powiem tylko, że po części ukryję opis tego wydarzenia na kartach swojej piątej powieści. Za to do woli mogę mówić o pozytywnych “nadprzyrodzonych” zjawiskach w swoim życiu. Jestem zwolennikiem teorii o prawie przyciągania – przyciągamy to, o czym myślimy i nad czym pracujemy. Czyli banalna prawidłowość – sukces równa się pozytywne myślenie + ciężka praca. Ja pozytywne strony działania tego prawa utożsamiam właśnie z Bogiem, który wysłuchuje moich modlitw i sprowadza szczęśliwe zbiegi okoliczności, za które jestem mu wdzięczny. Kiedy już zaprogramowałem umysł na pozytywne myślenie, jakby otworzyły mi się oczy i zacząłem dostrzegać coraz więcej drobnych szczęśliwych zdarzeń w swoim życiu, których gromadzi się co niemiara. To wręcz niesamowite! Każdy kolejny rok jest coraz lepszy, każdy jest progresem na wszystkich płaszczyznach. Znowu w zrozumieniu tego pomogła mi matematyka, zwykłe logiczne rozważania. Dajmy na to: czy to jakikolwiek przypadek, że na przykład faceci, którzy uważają, że kobiety są niewierne, spotykają tylko takie? Przecież z samego rachunku prawdopodobieństwa nie powinno tak się zdarzyć. Czy jest jakikolwiek przypadek w tym, że osoby, które słuchają agresywnej metalowej muzyki, są statystycznie agresywniejsze niż te, które takowej nie słuchają? Przecież gdyby nie miało to znaczenia, powinno być pół na pół. I tak dalej, i tak dalej. Jeżeli karmimy się pewnymi myślami, te myśli będą determinować nasze życie. Analogicznie złe myśli będą działać destrukcyjnie i będą przyciągać do nas złą energię i nieszczęścia. Jeżeli ktoś naprawdę lubi się bać, polecam przeczytać książkę “Demonolodzy” o małżeństwie Warrenów. Tam opisano kwestię przyciągania demonów w bardzo przystępny sposób, ale jeżący włosy na głowie.
W tym, co Pan mówi jest wiele prawdy, nie bez powodu mówi się, że pozytywne myślenie potrafi zdziałać cuda. Znam wiele przypadków, beznadziejnych sytuacji, w których kurczowe łapanie się iskry nadziei pozwoliło na obrócenie zdarzenia o 180 stopni. Poleca Pan książkę mrożącą krew w żyłach. Osobiście lubię czuć dreszcz grozy, ale nie wiem, czy odważyłabym się po nią sięgnąć. Ale skoro jesteśmy przy temacie książek – co według Pana jest najważniejsze w powieści grozy?
Zanim odpowiem na to pytanie, muszę podkreślić jedną rzecz. Często odbiorcy horrorów, czy to filmowych, czy to literackich, zarzucają współczesnym utworom wtórność w technikach straszenia. Możemy przeczytać w opiniach, że „schemat goni schemat” i tak dalej. Czy jednak ktokolwiek zastanowił się nad tym, że może po prostu wyczerpaliśmy już wszystkie sposoby straszenia i nam, autorom tworzącym obecnie, pozostało już tylko używanie sprawdzonych wcześniej narzędzi? Wszyscy ludzie lękają się tego samego – nieznanego Tego, czego nie widać. Tego, co, obrazowo porównując, czai się w ciemności. Ciemność, czy to w domu, czy to w lesie, czy to na dnie jeziora, to jeden obiekt, który został przemielony już tysiące razy. W „Gałęzistym” pojawia się motyw niekończącego się lasu, z którego bohaterowie nie mogą się wydostać i jestem w pełni świadomy, że takie coś pojawiło się już wcześniej w Blair Witch Project. W „Grzeszniku” wykorzystałem z kolei motyw, który bardzo lubię i który też już wcześniej pojawiał się w wielu innych dziełach. Ten motyw to umarlaki pełzające po suficie i ścianach. Również zrobiłem to w pełni świadomie. Bo jeżeli założymy, że rzeczywiście w tym temacie nie da się już wymyślić nic nowego (a moim zdaniem się nie da), musimy szukać oryginalności w innych polach opowieści. I tu pojawia się odpowiedź na Pani pytanie – moim zdaniem najważniejsze w powieści grozy jest to, by miała drugie dno. By miała duszę. By pod płaszczykiem tych pozornie oklepanych schematów przemycić historię, która zmusi do myślenia i zapadnie w pamięć. Nie chcę, by o „Inkubie” mówiono, że to horror o czarownicy, tylko by mówiono, że to opowieść przede wszystkim o determinacji, szukaniu własnej wartości i o tym, jak wygląda świat bez miłości. Pół żartem, pół serio określam tę powieść pierwszym w historii horrorem motywacyjnym. Bo to właśnie determinacja głównego bohatera doprowadza go do rozwiązania zagadki, zaś to, co przytrafia się mieszkańcom przeklętej wioski, działoby się wszędzie, gdzie zniknęłaby miłość. I to moim zdaniem jest najważniejsza płaszczyzna tej historii. W „Gałęzistym”, które z zewnątrz jest historią o słowiańskich demonach, ukryłem dylemat ateisty – co musi się zdarzyć, aby ten zaczął wierzyć w Boga. Powieść odpowiada na to pytanie, ale zapewniam, że w sposób, którego nikt się nie spodziewa. W „Grzeszniku” z kolei poruszyłem kwestie przeznaczenia, sprawiedliwości i poniesienia kary za wyrządzone krzywdy. W czwartej powieści, której draft właśnie ukończyłem, również zawarłem pewną ideę, chyba dotąd najmocniejszą w swojej przygodzie z pisaniem. W każdym razie zagnieździła mi się w umyśle jak pasożyt. I dobrze.
Jestem zdania, że to właśnie ta płaszczyzna – drugiego dna – odróżnia na przykład książki Kinga od książek Mastertona, który jest postrzegany mimo wszystko jako autor horrorów klasy B. Niedawno po kilkunastu latach odświeżyłem sobie „Cmętarz zwieżąt” tego pierwszego i byłem zachwycony jak ta historia cudownie, za przeproszeniem, ryje beret! Z pozoru kolejna prosta opowiastka o złych żywych trupach, ale jeżeli przyjrzymy się głębiej, to pod płaszczykiem fabuły ukrywa się rozbudowana rozprawa filozoficzna o śmierci – jak to zdarzenie wpływa na wszystko dookoła. Taką opowieść z drugim dnem zawsze będę nazywał dziełem sztuki, nie produktem, gdyż wpływa na życie człowieka, sprawia, że ten staje się pełniejszy. Nawet, jeżeli mówimy o horrorze, który stereotypowo postrzegany jest jako gatunek na wskroś rozrywkowy, pusty, bezwartościowy, którym interesuje się głównie młodzież. Nie, nawet horror może czegoś uczyć i zmusić do myślenia. Zresztą, tak właśnie odróżniam u siebie pomysł na powieść od pomysłu na opowiadanie – jeżeli występuje drugie dno, to mamy powieść. Jeżeli go się nie doszukamy – opowiadanie Pamiętam też dwie niezależne rozmowy, jakie przeprowadziłem z wydawcami horroru w Polsce, kiedy dyskutowaliśmy o pozycjach, które odrzucili. Jeden z nich powiedział: „za dużo gore, za mało treści. Autor tak skupił się na makabrycznych opisach, że zapomniał, że historia musi o czymś opowiadać”. Drugi z kolei: „niektórzy myślą, że skoro wydajemy horror, to opublikujemy pierwszą lepszą opowiastkę. A ja szukam wizjonera! Kogoś, kto opowie mi coś wartościowego”. Myślę, że to najlepszy komentarz dla tej kwestii, rozwiewający wszelkie wątpliwości.
W pełni się z Panem zgadzam – nic tak nie cieszy czytelnika, jak odnalezienie drugiego dna historii. Dostrzeżenie, że literatura grozy nie jest jedynie straszakiem, a czymś więcej, jest naprawdę wyjątkowym uczuciem. W „Inkubie” osobiście dostrzegłam jeszcze jedną płaszczyznę – mentalność ludzi ze wsi. Ich niepokój, lęk, czasem irracjonalny, podania i wierzenia. To naprawdę fascynujące zjawisko… Mam wrażenie, że już samo osadzenie akcji w małej wiosce nadaje fabule niesamowitego klimatu. Co Pan o tym sądzi? Czy uważa Pan, że czytelnicy „łatwiej wchodzą” w akcję książki, gdy ta osadzona jest, nawet już nie tylko w małej społeczności, ale i dodatkowo dzieje się w latach poprzedniego wieku?
Powiem tak – nieprzypadkowo, kiedy jesteśmy sami w domu, zazwyczaj wolimy, by w tle grało radio lub telewizor, by wokół nas nie panowała złowieszcza cisza. Bo mamy wtedy względne „towarzystwo” i czujemy się bezpieczniej. Fakt, że powieści „wiejskie” wchodzą lepiej niż „miejskie” zapewne bierze się z tego, że prowincja to izolacja, a więc więcej utrudnień dla bohaterów, mniej ludzi wokół, których można poprosić o pomoc, oddalenie od cywilizacji, której zdobycze od zawsze miały na celu zwiększyć nasze bezpieczeństwo. Nawet pisałem o tym w „Inkubie” – cytuję – w dzisiejszych czasach trudno rzuca się bohaterom kłody pod nogi, kiedy w każdej kieszeni tkwi smartfon i jedno kliknięcie dzieli nas od możliwości wezwania pomocy lub znalezienia odpowiedzi na nurtujące nas pytanie. Zauważyłem, że współcześni czytelnicy w ogóle nie dostrzegają tego problemu, z którym nie musieli mierzyć się pisarze z przeszłości – jak tworzyć bohaterom problemy w czasach, kiedy jest to praktycznie niewykonalne? Jak uniknąć w powieści oklepanego motywu braku zasięgu w komórkach? Ale to pryszcz, przecież niedługo cały świat będzie „okablowany” darmowym internetem WI-FI, który będzie można odbierać nawet na środku pustyni. Proszę to sobie wyobrazić, a potem w takim uniwersum umieścić Stasia i Nel z „Pustyni i w puszczy”. Cyk, jeden telefon do ojca, lokalizator GPS i mamy koniec historii – dzieci uratowane. I jak tu tworzyć?! Niedługo będziemy wspominać sytuacje, w których szukaliśmy odpowiedzi na jakiejś pytanie, żmudnie przeglądając książki w bibliotekach, jak czasy starożytne. Technologia to błogosławieństwo dla ludzkości i pewna trauma (przynajmniej dla początku) dla autora, który musi główkować, jak w obecnych czasach mimo wszystko stworzyć suspens. Stąd wywozi bohaterów do małych miejscowości (zauważmy, że u Kinga jest podobnie – osadza swoje historie głównie w stanie Maine, a wiedzieliście, że największe miasto tego stanu jest mniejsze niż Suwałki?), przenosi się w czasie do lat siedemdziesiątych, kiedy na suwalskiej prowincji już samochód stanowił nie lada luksus, odcina dopływ prądu, zasięgu, internetu i tak dalej. Mam więc prośbę do każdego, kto czyta ten wywiad – zanim nazwiesz jakiś motyw oklepanym, zastanów się, czy takie rozwiązanie nie wynika z problemu wszechobecnego bezpieczeństwa, jakie zapewnia człowiekowi współczesny świat. Weźmy ten nieszczęsny telefon komórkowy. Jaki motyw w związku z nim nie jest oklepany? Brak zasięgu niczym nie różni się od sytuacji, w której bohaterowi wyładowuje się bateria albo traci telefon na rzecz złodzieja. Wszystko sprowadza się do tego samego – musimy pozbawić daną postać możliwości korzystania z udogodnienia, które za szybko rozwiązuje jej problemy. Dobra historia to historia pełna problemów. Podziwiamy tylko takich bohaterów, którzy mają przed sobą potężne wyzwanie, lecz mimo to udaje im się mu sprostać.
W Pana najnowszej książce można znaleźć fragment mówiący o tym, że – w skrócie – nie ma miłości bez cierpienia. Jakie jest Pana stanowisko w tej sprawie? Czy rzeczywiście kochając, skazujemy się, właściwie świadomie, na cierpienie?
Rzeczony cytat dotyczy miłości między kobietą i mężczyzną, więc tylko do takiej się odniosę. Cóż, brutalne fakty są takie, że większość związków, czy to małżeńskich, czy to nieformalnych kończy się niepowodzeniem. Może to nudne, że tak się powtarzam, ale tak wskazuje statystyka, jest to policzalne. Czyli kiedy się z kimś wiążemy, większe prawdopodobieństwo ma zdarzenie, że będziemy kiedyś z tego powodu cierpieć niż się cieszyć. Psychologia pokazuje, że leczenie ran po nieudanej relacji trwa co najmniej rok, średnio dwa lata. Zbudowanie potem nowego związku utrudnia również fakt, że im więcej nieudanych relacji mamy w swoim CV, tym podświadomie stajemy się ostrożniejsi, boimy się bardziej otworzyć, nie dajemy z siebie stu procent, aby potencjalny partner broń Boże nie wykorzystał naszej słabości. Czyli pozornie wydaje się, że nie ma prawdziwej miłości bez cierpienia. I tutaj mamy twist fabularny w mojej wypowiedzi – moim zdaniem nie zawsze musi tak być! Przede wszystkim nie należy unikać miłości ze strachu przed cierpieniem. Nie widzę w tym żadnej logiki. Dlaczego w takim razie nie boimy się jeździć samochodem, skoro zawsze potencjalnie grozi nam wypadek? Czy nie lepiej skupić się na pozytywnych aspektach sytuacji? Wiążąc się z kimś, ryzykujesz cierpieniem, ale za to przynajmniej przez moment możesz poczuć najpiękniejsze uczucie, jakie może połączyć dwoje ludzi. Jestem zdania, że ten magiczny stan, kiedy czujesz motyle w brzuchu, jest wart nawet wielokrotnie dłuższego późniejszego cierpienia emocjonalnego, zaś kiedy ono się pojawi, trzeba wyciągnąć z niego wnioski i więcej nie wchodzić do tej samej rzeki, co nie oznacza, że nie powinniśmy wchodzić do innej. Preferuję pozytywne afirmacje – chcę kochać, a nie za wszelką cenę unikać cierpienia. Miłość ma dla mnie większą wagę niż cierpienie, więc nawet przy większym prawdopodobieństwie tego drugiego, wartość oczekiwana wychodzi dodatnia. Sam byłem w swoim życiu tak naprawdę, prawdziwie zakochany jedynie raz i nie da się porównać tego stanu z żadnym innym. Związek się nie udał, trudno, ale chcę się zakochać raz jeszcze. A jak się nie uda, znowu. Bo to jest piękne. Zresztą, znowu dotykamy tu pozytywnego myślenia i prawa przyciągania – jeżeli chcesz przyciągnąć dobrą osobę – sam bądź taką osobą! Pracuj nad sobą, rozwijaj się, dawaj ludziom dobro, emanuj pozytywną energią. Wtedy w końcu przyciągniesz do siebie osobę, która również ma takie cechy, co znacznie zmniejszy prawdopodobieństwo, że będziesz przez nią cierpieć. Ale to wymaga już, by spotkały się dwie osoby, które sporo w tej kwestii przepracowały – komunikacja, empatia, umiejętność słuchania, nawyk dawania – tego się nas nie uczy, a powinno. Jestem pewien, że właśnie biegłość w tych umiejętnościach (i co ważne, kiedy posługują się nimi i kobieta, i mężczyzna, a nie tylko jedno z nich) jest tajemnicą nielicznych związków, które przetrwały i nie są ze sobą z przyzwyczajenia, zasiedzenia lub koniunkturalizmu. Po prostu spotkały się w nich osoby, które osiągnęły stan osobowości, który w psychologii nazywa się osobistym potencjałem mocy. Przykład takiego związku to Dr Mateusz Grzesiak i Dr Iliana Ramirez. Ale czyż może to dziwić, skoro obydwoje są psychologami?
Po raz kolejny, w naszej rozmowie, przewija się wątek dobra. W „Inkubie” jednak to zło odgrywa kluczową rolę; dominującą rolę. Protagonista zaś za wszelką cenę chce, aby wszystko wróciło na prawidłowe tory, aby ludzie nie cierpieli, nie ginęli niewinni. Czy uważa Pan, że w otaczającej nas rzeczywistości, zarówno dobra jak i zła, jest tyle samo? Czy któraś z tych cech wybija się na piedestał?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony jedna z najpopularniejszych filozoficznych sentencji głosi, że człowiek z natury jest dobry i coś w tym chyba jest. Gdy spojrzymy na zachowanie małych dzieci, które jeszcze nie mają zbytniej świadomości otaczającego ich świata, to naprawdę trudno znaleźć złe, złośliwe i naprawdę niegrzeczne. A może to kwestia ilości miłości, jaką na początku życia dostają od rodziców? Miałem niedawno takie przemyślenie, że małe dzieci zachowują się tym lepiej, im dłużej rodzice okazują im czułość i miłość. Kiedy przestają to robić, kiedy hormony poporodowe wydzielają się w mniejszej ilości i rodzicielstwo zaczyna ich męczyć, wpływa to także na zachowanie dzieci. Nie wiem, czy to związek przyczynowo-skutkowy, ale na pewno jakaś korelacja.
Z drugiej strony zauważmy, że tak naprawdę to zło wywołuje w nas największe emocje. Opowieść bez czarnego charakteru i kłopotów jest niepełna. Podziwiamy bohatera, jeżeli ten mierzy się ze złem, im większym, tym lepiej. Nawet elementarz warsztatu pisarza o tym mówi – książka jest tym ciekawsza, im więcej występuje w niej scen, a więc fragmentów tekstu, w którym pokazujemy, nie opisujemy, i w których występuje szeroko pojęty konflikt. Pisałem o tym również w „Inkubie”. Dlaczego mamy słabość do niegrzecznych dziewczynek i niegrzecznych chłopców? Bo wywołują w nas emocje! Dlaczego lubimy się bać? Przecież strach sam w sobie jest złym uczuciem, negatywnie wpływającym na organizm. Ale za to zapewnia nam dopływ adrenaliny. Kiedy opowiadamy sobie historie z życia, najczęściej opowiadamy o złych rzeczach, jakie nam się przytrafiły, uwielbiamy robić z siebie męczenników. Dlaczego nie o dobrych? Czy podświadomie uważamy sytuację, w której wszystko jest w porządku, za normalność, a zło za anomalię? Kiedy zapytasz losową starszą osobę, co u niej słychać, jako pierwsze najczęściej wymieni ci litanię swoich dolegliwości. Kiedy przyjrzymy się dowolnej prywatnej tablicy na facebooku, częściej przeczytamy tam narzekania aniżeli posty, których autor dzieli się ze światem pozytywną energią. Kiedy obejrzymy dowolny serwis informacyjny, to słyszymy tam niemal wyłącznie o złych zdarzeniach – o przepychankach w sejmie, o katastrofach, zamachach, skandalach obyczajowych i tak dalej, zaś portale w stylu „Dobre wiadomości” stanowią rzadkość. Dlaczego? Bo to się ogląda/klika! Dlaczego? Bo to wywołuje emocje. Czy to dobry stan? Nie sądzę. Bo jeżeli karmimy się złymi rzeczami, to programujemy umysł na to, że świat jest gorszy niż w rzeczywistości, co rodzi uprzedzenia. Mam jednak nadzieję, że w dobie internetu to powoli się zmieni. Wraz z dostępem do sieci nabywamy darmowego dostępu do wiedzy, także psychologicznej. Wykształciła się też pewna moda na rozwój osobisty, a warto zwrócić uwagę, że każdy coach namawia do tego samego – by być lepszym człowiekiem, dawać ludziom dobro, skupiać się na pozytywach. Dla mnie każdy narzekający człowiek to tak naprawdę człowiek w pewnym sensie zagubiony, który jeszcze nie zrozumiał pewnych rzeczy, zwłaszcza jednej – że narzekanie do niczego nie prowadzi. Ktoś może na to powiedzieć: „Urbanowicz nie wie, co mówi, bo życie jeszcze porządnie nie kopnęło go w dupę”. Być może. Ale w moim życiu też nie zawsze było kolorowo, przyznaję się bez bicia, że sam kilka lat temu byłem raczej toksycznym człowiekiem, lubiłem podcinać skrzydła innym. Udało mi się to zmienić, co przełożyło się na pozytywną zmianę na każdej płaszczyźnie – w moim zawodzie, pasji, jaką jest pisanie i rozwój osobisty, oraz w relacjach z ludźmi. Od tamtej pory idę wyłącznie w górę i otaczają mnie wyłącznie świetni, życzliwi ludzie, co utwierdza mnie w przekonaniu, że to słusznie obrana droga.
Po lekturze „Inkuba” można ulec wrażeniu, że lubi Pan pozostawiać czytelnika w osłupieniu, wszak takiego finału, jak ten przedstawiony w książce, nie spodziewał się chyba nikt. Lubi Pan pogrywać sobie z czytelnikiem?
Pisząc, kieruję się pięcioma zasadami – moje książki mają się lekko czytać, wciągać, manipulować, grać z czytelnikiem i zaskakiwać na końcu. Nie jestem zwolennikiem trudnego w odbiorze poetyckiego stylu, uwielbiam za to opowiadać w tak zwanym stand-upowym storytellingu, czyli metodzie, która daje czytelnikowi największą przyjemność z odbioru historii. Jeżeli ktoś chce wiedzieć o co chodzi, niech obejrzy stand-up Adama van Bendlera, moim zdaniem najlepszego storytellera w Polsce. Staram się pisać podobnie, oczywiście czasem nie zawsze humorystycznie, ale używając podobnych narzędzi językowych, które sprawiają, że tekst staje się ciekawszy. No i oczywiście z o wiele mniejszą ilością wulgaryzmów. 😉
Tak, uwielbiam pogrywać z czytelnikiem, jestem pewien, że Pani też nie wyłapała jeszcze wszystkich tajemnic ukrytych w fabule „Inkuba”. 😉 Bo o to właśnie chodzi! O ukrywanie pewnych nieoczywistych smaczków, które albo wychodzą dopiero pod koniec, albo nie wychodzą w ogóle i zostawiają czytelnika z kacem książkowym, podczas którego jeszcze długo myśli o przeczytanej historii, próbuje ułożyć ją sobie w głowie.
Pamiętam jak swego czasu obejrzałem dwa horrory („Autopsja Jane Doe” i „Hereditary”), które bardzo mi się podobały, ale jednocześnie pozostawiały sporo niedomówień, lecz jak się potem okazało – z wieloma wskazówkami ukrytymi w niezbyt oczywistych miejscach. Potem musiałem zajrzeć na forum na Filmwebie, by przeczytać, jak fabułę interpretują inni widzowie. Czyli zaangażowałem się bardziej w tę historię, myślałem o nich później. Chcę, aby czytelnicy tak samo odbierali moje książki. Z podobnego powodu chcę, aby każda moja historia kończyła się mocnym uderzeniem, istnym trzęsieniem ziemi. W końcu prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym, jak kończy. 🙂 Cieszy mnie, że czytelnicy chwalą moje zakończenia. Tak było i w „Gałęzistym”, i w „Grzeszniku”, i w”“Inkubie”, mam nadzieję, że tak samo będzie w „Paradoksie”, nad którym aktualnie pracuję. Istnieją różne szkoły warsztatu, wspomniany przeze mnie Stephen King nie planuje swoich książek, po prostu ma jakiś koncept i pisząc, dłubie w nim, nie wiedząc dokąd doprowadzi go fabuła. Wadą takiego podejścia jest to, że wtedy trudno o satysfakcjonujące zakończenie i rzeczywiście, wielu czytelników twierdzi, że King ma z tym problem. Ja jestem zdania, że powieści może nie należy planować w najdrobniejszych szczegółach od A do Z, ale warto od początku znać jej zakończenie, bo wtedy wie się, dokąd się zmierza. A końcowy twist wywiera tym większe wrażenie, jeżeli fabuła mozolnie pracuje na niego od samego początku, kiedy na koniec myślisz sobie: „kurczę, przecież autor od początku podrzucał wskazówki odnośnie takiego rozwiązania, a ja ich nie zauważyłem!”. Konstruowanie takiej fabuły jest o tyle trudne, że zawsze znajdą się zaprawieni w bojach czytelnicy, którzy będą próbowali przewidzieć twist. Dla nich z kolei trzeba podrzucać fałszywe wskazówki, których zwykły czytelnik nie zauważy. Mamy więc podwójną robotę do wykonania. Dobrze skonstruowany twist to taki, dla którego wcześniej pojawiają się przesłanki, które osobno na pierwszy rzut oka wskazują coś innego, zaś dopiero zebrane do kupy dają finalne rozwiązanie. Sam uwielbiam czytać takie książki, sam dopiero po latach doceniłem, jak znakomitymi twistami kończyła się każda z części „Harry’ego Pottera”. Natomiast z polskich pisarzy absolutnym królem twistów jest dla mnie Wojciech Chmielarz. Przeczytałem wszystkie jego powieści i w żadnej nie domyśliłem się zakończenia.
Na Pańskim profilu Facebookowym można znaleźć notkę, która wyjaśnia kilka kwestii związanych z „Inkubem”. Przyznaję, że nie spodziewałam się, że w powieści były… No dobrze, nie możemy tego zdradzić 😉 Wspomina Pan o stand-upach. Adam van Bendler ze swoim “Strachem na wróble” doprowadził mnie do łez. Hm, strach na wróble… Nasuwa mi się od razu pytanie – czy czerpie Pan jakąś inspirację od komików?
Oczywiście! Przede wszystkim warsztatową. Ubolewam jedynie nad tym, że świadomość w społeczeństwie jest bardzo niska i wciąż traktuje się komików jak klaunów zamiast jak artystów. W ramach poszerzania wiedzy pisarskiej miałem przyjemność uczestniczyć w dwóch warsztatach stand-upu – z Abelardem Gizą i Cezarym Jurkiewiczem, więc miałem okazję poznać obu panów osobiście. To bardzo charyzmatyczni faceci, artyści w prawdziwym tego słowa znaczeniu, stuprocentowi profesjonaliści, którzy podchodzą do pisania swoich monologów bardzo poważnie. A przy tym naprawdę fajni goście. Dzięki nim nauczyłem się wielu nowych rzeczy. Nie tylko jak pisać żarty, ale jak sprawić, by czytelnik wczuł się w sytuację bohatera. W końcu w trakcie słuchania stand-upu często dopada nas myśl: „rzeczywiście, kurczę, ja też zawsze uważałem, że to, o czym on mówi, jest dziwne/straszne/trudne/głupie!”.
Często podkreślam mój pogląd o głównie rozrywkowej funkcji literatury, choć idealnie jest wtedy, gdy rozrywka niesie za sobą jakieś przesłanie, a więc i bawi, i zmusza do przemyśleń, czyli to drugie dno, o którym już mówiliśmy. W zasadzie pogląd ten rozumiem, jako parafrazę stwierdzenia, że w książkach najważniejsza jest opowieść. Zajmująca, pochłaniająca cię bez reszty. Tworząc „Grzesznika”, a zwłaszcza „Inkuba”, zdałem sobie sprawę, że moim celem jest dążenie do perfekcji w opowiadaniu historii, ale w nieco inny sposób, niż przeciętny czytelnik to sobie wyobraża. Proszę zwrócić uwagę – na pewno zna Pani osoby, których gadania z jakiegoś powodu szczególnie lubi Pani słuchać, o czymkolwiek by nie nawijały. Każdy zna. Dzięki swobodzie w operowaniu słowem, humorowi, błyskotliwym metaforom i puentom, potrafią zamienić nawet najbanalniejszą opowiastkę w świetną rozrywkę, umieją opakować ją tak, że słucha się jej z zapartym tchem. Ja mam to szczęście, że jedna z takich osób jest moim przyjacielem (na marginesie – stanowiła inspirację dla postaci Chestera w „Inkubie”). Wzorami gawędziarzy są właśnie najlepsi stand-uperzy. Potrafią świetnie obserwować i z rozmachem komentować rzeczywistość, każdy element codzienności opisują w zabawny sposób, pół żartem, pół serio można ich nazwać nawet współczesnymi spadkobiercami filozofów. Nawet nie zauważamy, jak szybko mija nam z nimi czas, zaś kiedy następuje koniec występu, żałujemy, że ich opowieść nie trwa dłużej. Jestem zdania, że tak samo można pisać. Nawet horrory. Żebyśmy dobrze się zrozumieli – nie chodzi o horror komediowy, choć akurat w „Grzeszniku” i „Inkubie” humoru nie zabrakło, ale w granicach rozsądku. Chodzi o używanie tych samych narzędzi językowych, co w stand-upie, które sprawiają, że sposób opowiadania (niekoniecznie żartów) jest przystępniejszy dla odbiorcy i zwyczajnie ciekawszy. Przynajmniej dla mnie. Nie wiem, czy kiedykolwiek analizowała Pani komedię, ale jej siła polega na końcowym zaskoczeniu. Puenta to de facto oryginalny twist krótkiej myśli, czasem historyjki (jak w żartach zwanych one-linerami). Niektóre zasady pisania dobrych żartów pokrywają się zresztą z zasadami dobrego pisarstwa, na przykład skracanie, pozbywanie się niepotrzebnych słów i zasada „2-3-1” w zdaniach. Typowo stand-upowymi narzędziami ubarwiającymi tekst i postacie (dajmy na to w dialogach) są gry słowne (przykład: „nie lubię ludzi, a już zwłaszcza innych ludzi”), wyolbrzymienia („Urbanowicz ma czoło tak wysokie, że kończy się na plecach”), skojarzenia, które wpływają na oryginalne porównania („Kiedy wyciągam rękę, by coś pokazać, przyjmuję pozycję na tak zwane pół Jezusa”). Moją ulubioną gałęzią humoru jest jednak humor abstrakcyjny, najtrudniejszy. Niewyczerpana kopalnia pomysłów. Przypomina to trochę poezję. Przykład takowego z wyolbrzymieniem (mój autorski żart, z którego jestem dumny!): „Wojtek był smutny od zawsze. Był smutny tak bardzo od zawsze, że nigdy nie smucił się pierwszy raz”. Inny przykład, z dialogu, z „Inkuba”:
– Zmieńmy temat. Mam nawet pomysł na jaki.
– Jaki?
– Nazywa się „każdy inny”.
Prawda, że od razu jest ciekawiej, zamiast napisać suche „zmieńmy temat”? Myślę, że potrafi Pani wyobrazić sobie opowieści, w których podobne narzędzia wykorzystywane są w sytuacjach pozbawionych humoru. Zamierzam z nich korzystać, ponieważ sam świetnie się przy tym bawię i kiedy podobny zawijas językowy przyjdzie mi do głowy, strasznie się tym ekscytuję.
Komicy inspirują mnie także w taki sposób, że staram się, by moje spotkania autorskie przypominały właśnie stand-up o moich książkach. Nie jestem profesjonalnym komikiem, więc lubię nazywać to “one man show”, w każdym razie staram się pisać żarty o przygodach, jakie przytrafiły mi się w trakcie tworzenia powieści. A działo się sporo. Wystarczająco, by napisać godzinny program. Na koncie mam już jeden, o „Grzeszniku” i „Gałęzistym”, zaś 21 marca w Suwałkach premiera kolejnego, o „Inkubie”.
Rzeczywiście, dialogi, czy sformułowania, zawierające humorystyczny akcent od razu łatwiej i lepiej zapadają w pamięć. Osobiście bardzo przypadły mi do gustu rozmowy prowadzone pomiędzy Vytautasem i Mateuszem. W ogóle postać Chestera jest bardzo charyzmatyczna i barwna. Wiemy już, że była inspirowana Pańskim przyjacielem… To pytanie może być banalne, ale czy Pańscy bohaterowie mają w sobie jakąś cząstkę Pana?
Inspirację do stworzenia danej postaci najczęściej czerpie się ze swojego otoczenia. Może to być ktoś z rodziny lub znajomy, a nawet pani Jadzia za ladą w warzywniaku, o ile jest wystarczająco wyrazista. Postać zainspirowana życiem autora na sto procent będzie wiarygodna i należycie zarysowana. Bohater to nie tylko jego wygląd, bohater to przede wszystkim osobowość, na którą złożyła się jego własna, unikalna historia, jego charakterystyczny sposób mówienia, poglądy, nawyki, relacje z innymi i tak dalej. Znane pisarzowi charaktery są najprostsze w kreowaniu, ponieważ od początku zna swoich bohaterów i wie, jak w danej sytuacji się zachowają. Myślę, że nie jestem wyjątkiem i każdy pisarz w pewien sposób opisuje rzeczywistość wokół siebie. Główni bohaterowie książek, o ile są należycie zarysowani, często oddają sposób myślenia autora. Ledwo co powiedziałem, że najłatwiej jest kreować bohaterów, których się zna. Najlepiej zaś znamy samych siebie. Proszę zwrócić uwagę, że:
– Stephen King pisze najczęściej o pisarzach i alkoholikach;
– Sasza Załuska, bohaterka kryminalnych powieści Katarzyny Bondy, to samotna matka z kilkuletnią córką, identycznie jak autorka, kiedy pisała pierwsze części cyklu;
– prokurator Teodor Szacki z trylogii Miłoszewskiego podobnie jak autor ma cięty język i nie pała sympatią do obecnej partii rządzącej;
– główni bohaterowie książek Piotra C. („Pokolenie Ikea”, „Brud”) to cwaniaczki, karierowicze, samce alfa, którzy mają talent do uwodzenia.
I tak dalej, i tak dalej. Jeżeli czytelnik dobrze zna twórczość danego autora i zwróci uwagę, że w jego książkach często pojawia się konkretny typ osobowości, może być pewien, że pisarz opiera go na sobie. We wszystkich moich powieściach bohaterowie wiele ze mnie czerpią, przeżywają też sytuacje z mojego życia. Utknięcie w lesie w trakcie nocnej burzy z „Gałęzistego” – moja autentyczna historia. Główny bohater jest studentem matematyki, tak jak kiedyś ja. Wszystkie zabawne sytuacje w scenach piłkarskich z „Grzesznika” wydarzyły się naprawdę, oczywiście nie z udziałem gangsterów, a moim. Miłość Suchego do uprawiania rekreacyjnego futbolu to również nieprzypadkowa cecha. Chorobliwy perfekcjonizm tytułowego gangstera plus jego uwielbienie do czarnego ubioru z kapeluszem włącznie – cały Artur Urbanowicz. Upór i determinacja Vytautasa z „Inkuba” – wzięte ode mnie. Pamiętajcie więc, że czytając książki danego autora, tak naprawdę poznajecie jego samego.
Działa to też niestety w drugą stronę – jeżeli powieści są nudne, styl nieciekawy, na siłę ugrzeczniony, postacie mało wyraziste, to też wiele mówi o autorze – jego życiu, sposobie wypowiadania się, jakich ma znajomych i tym podobne. Nie oszukujmy się – nieśmiały, zamknięty sobie, małomówny pisarz, nie będzie pisać książek, w których opowieść toczona jest z rozmachem, w oprawie rodem z żartów najlepszych komików. Do tego, jeżeli jego życie jest nieciekawe, nic ciekawego nie napisze. Jedną z moich ulubionych sentencji jest: „Złe decyzje tworzą dobre historie”.
Analogicznie – czy dobre decyzje tworzą złe historie?
Nie tyle złe, co niepełne. To jest prosty związek przyczynowo-skutkowy. Dobre decyzje —> Brak kłopotów —-> Niepełna historia. W dobrej historii muszą wystąpić kłopoty, bohater musi mieć cel, który bardzo trudno mu będzie osiągnąć. Nie może być idealny, bo ideałów nie ma i każdy człowiek ma jakieś słabości. W „Inkubie” słabością Vytautasa jest jego samotność i nieśmiałość w relacjach z kobietami. W przeszłości spotkało go zbyt wiele odrzuceń, co znacznie osłabiło jego pewność siebie i wyostrzyło ostrożność. Obsesyjnie boi się kolejnego odrzucenia. Teraz, zanim podejmie jakieś konkretne kroki, musi być pewien, że spotkana kobieta naprawdę tego chce. Jest nałogowym analitykiem, rozkłada na czynniki pierwsze każdy gest Sylwii, którą spotkał na kartach powieści, a i tak zdarza mu się mylić. Być może Wy, kobiety, tego nie wiecie, ale takich analizujących facetów jest wokół Was całe mnóstwo! Pod tym względem Vytautas to taki chłopiec w ciele mężczyzny, bo kiedy miał się tego nauczyć? Z kim? W trakcie kreowania tej postaci naszło mnie też, że stworzę kogoś innego niż w klasycznym polskim kryminale. Ile można czytać o dojrzałych policjantach z problemem alkoholowym, po rozwodzie, odseparowanych od dzieci i tak dalej, którym mimo to zawsze zdarzy się w trakcie fabuły przygodny seks? O policjantach, którzy mimo to przyciągają kobiety i je intrygują? Halski, Despero, Majami, Podgórski, Mortka, Szacki – im wszystkim się to zdarzyło! Mój bohater pod tym względem jest inny i bardzo się z tego cieszę.
Kilkukrotnie przytacza Pan nazwisko Stephena Kinga – czy jest on dla Pana inspiracją?
Nie powiedziałbym, choć faktem jest, że są tylko dwie powieści grozy, które wywierciły mi w głowie dziurę i zostaną w niej na zawsze. Co ważne, zrobiły to w inny sposób niż opisami perwersyjnej przemocy. Te powieści to wspomniany „Cmętarz zwieżąt” Kinga i „Ruiny” Scotta Smitha.
Spotkałem się już w sieci z określeniem mnie „polskim Stephenem Kingiem”. Kolejnym. Był już Darda, był Orbitowski, był Mróz przy okazji wydania „Czarnej Madonny”. Powiem szczerze, nie chciałbym, by tak mnie nazywano. Raz, że tworzymy na totalnie różne sposoby, dwa – chciałbym zapracować na miano „polskiego Artura Urbanowicza”. Nie chcę od nikogo kopiować, chcę wyznaczyć własny kierunek, z którym będę kojarzony. Najważniejsza różnica między nami jest taka, że King nie planuje zakończeń swoich książek, podczas gdy ja od nich zaczynam. Kingowi często zarzuca się również wodolejstwo, mnie pewnie też czasem się to zdarza, jednak staram się podczas poprawek wyrzucać niepotrzebne fragmenty, zależy mi, by w opowieści nie było dłużyzn i każdy akapit był po coś. Kinga nazywa się też utalentowanym gawędziarzem. Ja również chcę pisać gawędziarsko, jednak inaczej niż on, nawet bardziej w takim stylu, zresztą nie sądzę, by inspirował się stand-upem. Na pewno mogę oddać dwie rzeczy – po mistrzowsku zawiera w swoich historiach głębsze płaszczyzny (alkoholizm, śmierć, miłość, przyjaźń i wiele innych) oraz kreuje postacie, ich psychologię i background. Ja również zwracam na to uwagę, staram się, by każdy bohater czymś się wyróżnił, co jest konieczne zwłaszcza, gdy w powieści występuje ich dużo i nie chcemy, by czytelnik się pogubił. Na pewno Pani zauważyła, że prawie każda postać z „Inkuba” ma pewien charakterystyczny element podczas mówienia. Vytautas charakterystycznie przeklina, Chester to typowy gawędziarz, Sylwię celowo wykreowałem na sprytną trzydziestolatkę, w której zachowaniu występuje dziecięca egzaltacja, która rozczula mężczyzn, a zwłaszcza niedoświadczonego w tej materii głównego bohatera. Naczelnik ma problem z trudnymi wyrazami, Jarek sepleni, Agnieszka zdrabnia, Wojtek wplata „proszę ciebie”, Zuzię też zawsze rozpoznamy po tym, jak mówi, Czarek często kończy zdania czasownikiem, co jest charakterystyczne dla wiejskich ludzi. To wszystko było zaplanowane i przemyślane, ale wierzę, że mogę być w tym lepszy. Chciałbym nieustannie szlifować swój warsztat, a od kogo się uczyć, jak nie od najlepszych?
Nie mogę nie zapytać – jacy są Pańscy ulubieni pisarze? Za co ich Pan ceni?
Właściwie, jeżeli chodzi o całokształt, mogę wskazać tylko jednego takiego autora – jest to Wojciech Chmielarz. Wspominałem już o tym, że zawsze konstruuje świetne fabuły zakończone mocnym uderzeniem. To po pierwsze. Po drugie – nie ma wodolejstwa, jego książki czyta się szybko, wciągają, zajmują. Po trzecie – używając minimalnej liczby słów kreuje wyraziste postacie. Gangster Borzestowski z cyklu o Mortce to jedna z najlepiej wykreowanych postaci w literaturze, jakie znam.
Jeżeli chodzi o innych, trudno mi takowych wskazać, gdyż staram się sięgać po jak największą liczbę autorów, by dotykać coraz to innych stylów i wynosić coś dla siebie pod kątem pisarskim. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie czytam przede wszystkim dla przyjemności, a w ramach pracy nad warsztatem. Z tego powodu prędzej mógłbym mówić o pojedynczych książkach, które zrobiły na mnie wrażenie. Na przykład bardzo podobał mi się styl, w jakim Miłoszewski napisał „Jak zawsze” – bardzo stand-upowy. Zresztą elementy tego stylu dostrzeżemy też w trylogii o Szackim. Jedyny horror w takim stylu, jaki przeczytałem, to „Slade House” Davida Mitchella. Bardzo polecam.
Za to największy podziw i szacunek dla twórców, których sztuka opiera się między innymi na pisaniu, mam dla komików, zwłaszcza polskich. Doceniam ich kunszt językowy, wyobraźnię i umiejętność zajmującego opowiadania. Każdy obejrzany występ rozkładam na czynniki pierwsze i również z takiej formy sztuki staram się wyciągnąć coś dla siebie pod kątem literackim. Oprócz gigantów sceny, których każdy zna, szczególnie mogę polecić Wojciecha Fiedorczuka, Mateusza Sochę, Błażeja Krajewskiego, Antoniego Syrka-Dąbrowskiego, Tomasza Borkowskiego, Piotra Szumowskiego, Cezarego Jurkiewicza i oczywiście wspomnianego Adama van Bendlera. Nie czekam na ich występy na youtube, zawsze idę obejrzeć ich na żywo i czytających ten wywiad również do tego namawiam.
Już wcześniej słusznie Pan zauważył, że komicy są niedoceniani. Osobiście bardzo lubię występy stand-upowe, są dla mnie… szczere. Uważam, że ci artyści nie mają łatwego orzecha do zgryzienia – opowiadają, co prawda o rzeczach prostych, ale sztuką jest tę prostotę przekazać w sposób humorystyczny i taki, aby publiczność zechciała ich wysłuchać… Gdyby miał Pan możliwość postawienia się na miejscu czytelnika, który jest świeżo po lekturze Pana książki – jakie pytanie by Pan sobie zadał? I oczywiście proszę na nie odpowiedzieć.
Przyjmijmy jeszcze, że tej osobie “Inkub” bardzo się spodobał. Gdybym był taką osobą, zadałbym dwa pytania:
- Czym jeszcze nas zaskoczysz?
- Jakie jest twoje największe pisarskie marzenie?
Już mogę obiecać, że na pewno zaskoczę Was swoją piątą powieścią, na którą pomysł tak bardzo mi się podoba, że nie mogę się doczekać, kiedy zacznę nad nią pracować (póki co pracuję nad “Paradoksem” i oczywiście będę starał się go dopieścić maksymalnie, jak się da). Piąta powieść też będzie horrorem, na moje oko najbardziej przerażającym w moim dorobku, czuję też, że będzie to jak dotąd najważniejszy utwór w moim życiu. Obiecuję, że czegoś takiego w polskiej literaturze grozy jeszcze nie było, nie jestem nawet pewien, czy zdarzyło się w literaturze zagranicznej, która się u nas ukazała. Ja w każdym razie o niczym takim nie słyszałem. Zapewniam, że jest na co czekać, czuję dreszczyk emocji na samą myśl o tej historii! Na wskroś rozrywkowej, jednak wymagającej sporych nakładów pracy. Możliwe, że będzie to książka o grubości porównywalnej do “Inkuba”.
A odpowiedź na pytanie numer 2, pomijając oczywistości takie jak sukces sprzedażowy, wydawanie za granicą i zekranizowanie moich historii, marzenie pisarskie mam jedno: chcę wziąć udział w roaście! Dla niewtajemniczonych: chodzi o antybenefis, formę komediową, w której komicy i zaproszeni goście (zwykle celebryci, sportowcy i artyści) opowiadają żarty na temat gwiazdy wieczoru, często na granicy dobrego smaku. Takie wbijanie szpileczek z humorem. Uwielbiam to oglądać i sam chciałbym kiedyś wziąć w tym udział, nawet nie jako gwiazda wieczoru, a szeregowy roastujący. Jest to na tyle inspirujące, że można by o tym kiedyś napisać… horror? Kto wie?
A przyjmując, że „Inkub” się nie spodobał?
Wtedy napisałbym Urbanowiczowi tak: książka fatalna, ale wybaczę ci, że zmarnowałeś kilka wieczorów w moim życiu, jeżeli wymyślisz jakiś roast na swój temat, bo widzę, że interesujesz się stand-upem. Dawaj!
Moja odpowiedź:
Pisząc “Inkuba”, Urbanowicz dał z siebie wszystko. Albo, jak by to powiedział King, 10 procent.
Karierę pisarską Urbanowicza przerwał fakt, że książki służą do czytania.
Książka Urbanowicza była o włos od zdobycia nagrody. Zabrakło tylko jednego: by ją napisał.
Książka Urbanowicza była o włos od entuzjastycznej recenzji. Zabrakło tylko jednego: by była inna.
Jakie jest najbardziej kłopotliwe sąsiedztwo słów? “Świetna książka Urbanowicza”.
Czy lubię książki Urbanowicza? No kurde, pewnie, że tak! Ale dobrym horrorem też nie pogardzę!
Najlepsze książki Urbanowicza to te, które nie powstały.
Największą wadą książek Urbanowicza jest to, że zamiast odpoczywać z nimi, odpoczywa się po nich.
Książka Urbanowicza jest tak nudna, że czytając, zasnęłam jedenaście razy. A to była ledwo przedmowa!
Urbanowicz tak mocno wziął do serca zasadę “dobre pisarstwo to sztuka skracania”, że nawet wyrażenie “schudnięcie jednego kilograma” zastępuje słowem “siku”.
Urbanowicz chwali się, że poszerzał wiedzę na temat warsztatu pisarza, czyli skończył pisarstwo. Gratuluję, ale wolałbym by zmienił przypadek z biernika na narzędnik i skończył z pisarstwem.
Przeczytałam książkę Urbanowicza i zachwytom nie było końca! Nie było też początku.
Na jakim etapie znajduje się kariera pisarska Urbanowicza, niech zobrazuje fakt, że wreszcie można przeczytać na jego temat na Wikipedii kilka zdań. Te zdania to: “Takie hasło nie istnieje. Możesz je utworzyć”.
Tak na koniec, proszę powiedzieć, czy spotkał Pan kiedyś na swojej drodze czarownicę, lub osobę, którą podejrzewałby Pan o konszachty z diabłem?
Tak, choć może nie taką, która świadomie i z własnej woli mu się oddała. Jedna osoba z mojej rodziny była opętana. Cytuję jej wypowiedź słowo w słowo w pewnym fragmencie “Grzesznika” i do dziś wywołuje u mnie ciarki na plecach. Widziałem też, że niektóre moje czytelniczki przynajmniej określają się jako czarownice lub poganki, przez co szczególnie zainteresowało je „Gałęziste”, które traktuje o słowiańskich demonach, i oczywiście “Inkub”. Ach i jeszcze moje wcześniejsze książki recenzował blog “Zaczytana wiedźma”. 😉 I to chyba tyle, jeżeli chodzi o moje obcowanie z czarownicami!